Valiant Hearts: Coming Home to gra, która raz przeszła niemal bez echa. Szkoda byłoby, gdyby drugi raz to ją spotkało. Dlaczego? Bo to kontynuacja jednej z najlepszych gier przygodowych sprzed dekady. Gry, która bawiła, zmuszała do refleksji nad bezlitosnym wymiarem wojny, by na koniec jeszcze potężnie wzruszyć. Jaka to gra, zapytacie? A o Valiant Hearts: The Great War słyszeliście?
Obserwując branże gier przez ostatnie lata coraz częściej mam wrażenie, że najgorsze co może spotkać grę to… spektakularny sukces. Wiem, brzmi to dziwacznie, ale sami popatrzcie co się potem dzieje – skuszeni sukcesem wydawcy najpierw cisną na kontynuację, potem kombinują z przesiadką na urządzenia mobilne, by na koniec, kilka lat później zeserwować nam jeszcze remastera. Ktoś powie pewnie teraz „a co w tym złego? To chyba dobrze, że twórcy zarabiają, no nie?”. Ano dobrze, tyle że gdzieś po drodze zazwyczaj gubi się pierwotny geniusz, a pasję zastępują pieniądze.
Czy zawsze tak jest? Oczywiście, że nie, co widać choćby po absolutnym szale na Helldivers 2. Są jednak marki, które niestety dostały mocno w kość przez zupełnie niespodziewany sukces. Jedną z nich jest właśnie Valiant Hearts. Pierwsza cześć tej gry nosząca podtytuł The Great War swoją premierę miała bowiem 10 lat temu, a mimo to wciąż uznawana jest za niedościgniony wzór gry, która nie jest przesadnie skomplikowana, a bawi i do głębi porusza. Mało tego, ten tytuł w absolutnie fantastyczny sposób opowiada historie czwórki zwykłych ludzi uwikłanych w wojnę, których ścieżki przeplatają się ze sobą. To coś jak nasze rodzime This War of Mine – z podobnym ładunkiem emocji, a do tego i naprawdę mocnych wzruszeń.
Tym bardziej dziwić może fakt, że właściciel marki – firma Ubisoft tak długo pozostawała głucha na prośby graczy, którzy chcieli więcej tego typu niezwykłych opowieści. Jeszcze większym zaskoczeniem okazał się fakt, że koniec końców Valiant Hearts powróciło z kontynuacją… którą zauważyło niewielu. Dlaczego? Bo francuski gigant dogadał się Netflixem i Valiant Hearts: Coming Home trafiło pierwotnie do katalogu Netflix Gry, jako gra mobilna. Minął jednak rok i ktoś tam na górze przypomniał sobie o tym tytule dzięki czemu, ku mojej wielkiej radości, zadebiutował on właśnie na konsolach i pecetach. Liczyłem na kolejne arcydzieło, a co dostałem? No niestety, z pewnością nie arcydzieło.
Valiant Hearts: Comnig Home – co to za gra?
Dla tych, którzy nie wiedzą czym było Valiant Hearts: The Great War i jak blisko tamtej gry jest opisywane tu Coming Home szybka przypominajka – obie gry to przedstawiciele dość klasycznych gier przygodowych z prostymi zagadkami i elementami czysto zręcznościowymi. Najważniejsza jest tu jednak opowiadana historia, bo to ona ciągnie nas do przodu oraz specyficzna, rysunkowa oprawa graficzna, która nadaje całości niepowtarzalnego charakteru. Jak najkrócej nazwać więc Valiant Hearts: Coming Home? Chyba powieścią graficzną z przesłaniem.
Valiant Hearts: Coming Home – fabuła gry
Jeśli pamiętacie bohaterów Valiant Hearts: The Great War to pierwsze uruchomienie Coming Home będzie jak spotkanie po latach. Powracają tu bowiem starzy znajomi – Anna, belgijska sanitariuszka, afroamerykański wojak – Freddie, psiak Walt oraz nieco fajtłapowaty brytyjski pilot George. Temu ostatniemu, w pierwszej części gry, Ubisoft przyciął nieco skrzydła, ograniczając jego „występ” do niewielkiego epizodu. Teraz, w końcu poznamy i jego historię, choć na jakieś wielkie przedstawienie lepiej nie liczcie.
Tym razem większa część fabuły skupia się bowiem na „świeżakach”, czyli Jamesie, bracie Freddiego, który zaciąga się do amerykańskiej armii mimo panującej tam segregacji rasowej oraz Ernście – niemieckim nurku, którego los wplątał w wojenną zawieruchę, mimo iż chciał on od niej uciec. Ich historie splatają się oczywiście z pozostałą czwórką (wliczając w to psa), a cały ładunek emocjonalny rozciąga się już nie tylko na wojnę i jej okropności, ale także na to co zdarzyło się po niej. Nie chce jednak nikomu psuć samodzielnego odbioru tej gry, powiem więc tylko, że i w tej części nie brakuje momentów, które mogą chwycić za serce. Mogą, ale nie muszą.
I właśnie w tym widzę największy problem Valiant Hearts: Coming Home – przedstawione tu historie są zbyt krótkie, by faktycznie poczuć coś do bohaterów gry, a co dopiero do postaci drugoplanowych. Gdybym miał wybierać najbardziej „poszkodowanego”, którego potencjału nie wykorzystano byłby nim George, o którym ostatecznie wciąż niewiele się dowiadujemy oraz Ernst, który ma chyba najlepsze, najmocniejsze „wejście” w całej grze. Obraz nurkowania pośród toczącej się na powierzchni bitwy chyba na zawsze zostanie mi w pamięci.
Szkoda, że dalsza część tej historii jest taka nijaka. Żal niesamowitego potencjału jaki drzemał w jedynej tu postaci stojącej po drugiej stronie barykady, czyli Enście. No ale taki był zapewne koszt stworzenia tejże gry z myślą przede wszystkich o urządzeniach mobilnych – nie mogła być za długa. Zresztą mobilne korzenie Valiant Hearts: Coming Home widać także i w samej rozgrywce.
Jak się gra w Valiant Hearts 2?
Już pierwsze Valiant Hearts z 2014 roku nie było jakąś szczególnie trudną grą. Ot, animowana, rysunkowa opowieść wypełniona po brzegi prostymi łamigłówkami typu „przynieś, zanieś, pozamiataj”. Oczywiście, czasem zdarzały się tam i momenty wymagające nieco większego kombinowania, ale nie było to nic to potrafiłoby zatrzymać nam rozgrywkę na dłużej.
Valiant Hearts 2 opiera się na podobnych schematach – znów jest prosto, przystępnie i w zasadzie bez większych wyzwań. Wszak mamy tu przede wszystkim poznać zakończenie tej opowieści, a nie odbić się od gry w jej trakcie, tracąc najważniejszy ściskający za serce finał. Dlatego nie powinny nikogo dziwić mini-gry pokroju rzucania kół ratunkowych topiącym się marynarzom, odnajdywania i przynoszenia przedmiotów różnym postaciom czy choćby pierwsza pomoc w wykonaniu Anny – z wyciąganiem odłamków, przemywaniem ran i bandażowaniem kończyn pod presją czasową kurczącego się szybko paska.
Ba, są tu nawet mini-gierki z samolotem George’a w roli głównej, w których musimy unikać pojawiających się tu i ówdzie „przeszkadzajek” przy akompaniamencie znanych utworów muzyki poważnej. „Mini-gierki”, bo jest ich więcej niż jedna.
I choć wszystko to sprawia sporą frajdę, to jednak w wielu miejscach czuć, że gra wywodzi się z „mobilek”. Co więcej zbudowana została przede wszystkim na tych bardziej frustrujących fundamentach oryginału, z rozgrywką polegającą na wciskaniu przycisków na czas czy unikaniem ostrzału przeciwnika. Tych momentów jest tu aż nadto. Ewidentnie za mało zaś sekcji typowo łamigłówkowych.
Valiant Hearts: Coming Home – czy warto zagrać?
Technicznie nowa gra to w zasadzie “wypisz-wymaluj” Valiant Hearts: Great War. Z tą samą urokliwą, rysowaną grafiką, tym samym świetnym przewodnim motywem muzycznym i fenomenalnymi, sugestywnymi scenami z frontu I Wojny Światowej. Nie wiem tylko czy dziesięć lat później, to wystarczy by przekonać młodszych wiekiem graczy do tej, bądź co bądź, wyjątkowo prostej produkcji. Owszem, ponownie dotyka ona tematów trudnych, z segregacją i nienawiścią rasową na czele, ale niesiony przez nią ładunek emocji nie jest już ani tak uniwersalny ani tak mocny jak w pierwszym Valiant Hearts.
Może gdyby całość nie zamykała się w trzech godzinach rozgrywki, gdyby powiększyć historie poszczególnych postaci, dodać im głębi i wpleść w to jakoś głównego bohatera pierwszej odsłony (a nie dorzucić go rzutem na taśmę jako chwytające za serce wspomnienie) Valiant Hearts: Coming Home byłby kolejnym małym arcydziełem. A tak… mamy co mamy – dobry tytuł, który mógł być wielki.
Valiant Hearts 2 – ile czasu zajmuje przejście gry?
Przejście gry Valiant Hearts: Coming Home zajmuje około 3 godziny.
Zalety gry Valiant Hearts 2:
- uzupełnienie opowieści znanej z Valiant Hearts: The Great War
- ciekawie opowiedziana historia czwórki bohaterów
- rysunkowa, ale idealnie pasująca tu oprawa graficzna
- wciąż fenomenalna ścieżka dźwiękowa
- inne spojrzenie na nieco zapomniany już konflikt z masą historycznych ciekawostek i zdjęć
Wady gry Valiant Hearts 2:
- zbyt krótka by przywiązać nas do bohaterów i chwycić za serce ich historiami
- niekiedy nazbyt odczuwalne naleciałości z mobilnego pierwowzoru
- ta „gra” w zasadzie przechodzi się sama